Ustawa o pożytku.

Tezy do założeń

Piotr Frączak

Piotr Frączak

Konstytucja, pakt czy ustawa branżowa

Teza pierwsza.

Zbyt wiele cukru w cukrze

Teza druga.

Ani wsparcie aktywności obywatelskiej, ani zlecanie zadań

Teza trzecia.

Konkurs nie jest dobry na wszystko

Konstytucja, pakt czy ustawa branżowa


Ustawa, która po 2004 roku zmieniła sektor pozarządowy, była efektem wieloletnich działań rzeczniczych sporej części środowiska. To był jeden z kamieni milowych (zob. Prawo dla organizacji pozarządowych) tworzącego się systemu prawnego dla organizacji III Rzeczypospolitej.

Oczywiście rozmawiając dziś o tej ustawie, która funkcjonuje już lat bez mała dwadzieścia, nie możemy zapominać o kilku podstawowych sprawach.

  1. Ta ustawa, gdy ją uchwalano, nie była – tak jest zresztą z większością ustaw – rozwiązaniem idealnym. Nawet w samym środowisku organizacji pozarządowych pojawiały się głosy krytyczne, a część regulacji było efektem arbitralnych rozstrzygnięć, co do których z pewnością nie było jednomyślności. Warto o tych zastrzeżeniach pamiętać chociażby po to, by sprawdzić, jakie efekty przyniosły te czy inne rozwiązania.
  2. Ta ustawa zmieniła (oczywiście nie pod każdym względem na dobre) sektor pozarządowy, tworząc pewną praktykę społeczną, przyzwyczajenia, sposób postrzegania rzeczywistości. To fakt społeczny i nawet jeśli się nam nie zawsze podoba, to jego zmiana może okazać się niemożliwa lub bardzo trudna. Z drugiej strony – jeżeli mamy zakorzenione jakieś złe nawyki, warto czasem się zastanowić, czy nie da się ich zmienić.
  3. Pomiędzy zapisem prawa a jego stosowaniem jest ogromna luka. Wiele bardzo obiecujących zapisów w praktyce okazało się rozwiązaniami o niewielkim znaczeniu lub wręcz pewną fikcją prawną (tak było np. z programami współpracy, które długo nie chciały się przyjąć w wielu samorządach, a w niektórych nadal są nic nieznaczącymi „półkownikami” [od stania na półce]). Ustawa to nie tylko konkretne zapisy, ale także praktyka ich stosowania. Czasem nie trzeba zmieniać prawa, a tylko zacząć go przestrzegać. Innym razem warto zmienić nawet dobre zapisy tak, by były przestrzegane.

Dopiero w kontekście tych trzech kwestii: 1) założeń, dla których powstawała ta ustawa, 2) zmieniającej się rzeczywistości społecznej i 3) praktyki stosowania prawa – powinniśmy dyskutować o założeniach do nowelizacji lub tworzeniu nowych rozwiązań.

Pojawiały się głosy, że ustawa jest swoistą „konstytucji” sektora, czy też swoistym paktem (na wzór brytyjskiego compact) między organizacjami a władzą. Niezależnie jednak od intencji – w ustawie tej próbowano zmieścić wszystko (od definicji organizacji pozarządowej po problem ubezpieczenia wolontariuszy), a potem jeszcze sporo dołożono. Będziemy w miarę możliwości prezentować poszczególne dylematy, z którymi – mniej lub bardziej świadomie – zmaga się obecnie, dyskutując o dobrym, prostym prawie dla NGO – sektor pozarządowy. Dobrze byłoby, abyśmy wyrobili sobie zdanie i nawet jeśli będziemy się w naszych propozycjach różnili, to przynajmniej wiedzieć będziemy, skąd te różnice.

Przyjęło się uważać, że ustawa właściwie obejmuje całość działania organizacji pozarządowych. Wynika to z bardzo szerokiego zdefiniowania pożytku publicznego. Czas się zastanowić, czy nie jest to przypadkiem błąd.

Dlaczego tak się stało? To oczywiste. Ustawa regulowała wiele kwestii, które utrudniały życie organizacjom przed 2004 rokiem. Kwestie braku definicji organizacji pozarządowej, kwestie zatrudniania wolontariuszy, kwestie działalności odpłatnej… Oczywiste więc było, że wszystkie organizacje chciały móc korzystać z dobrodziejstw ustawy. Ale przecież ta ustawa nie była ustawą o organizacjach pozarządowych (w końcu część podmiotów zdefiniowanych tam jako organizacje pozarządowe, np. związki zawodowe czy partie polityczne, nie może korzystać z zapisów ustawy), a jedynie o działalności pożytku publicznego (działalność pożytku mogą prowadzić również instytucje niebędące organizacjami pozarządowymi, np. spółdzielnie socjalne). Dlatego też zaczęło się rozpychanie pojęcia pożytku publicznego. Traktowano je szeroko i starano się przypisać mu, co się tylko da. Byle można było powiedzieć, że wszelka działalność organizacji pozarządowej mieści się w tym pojęciu. I rzeczywiście, właściwie trudno znaleźć dziś obszar działań, który jest realizowany przez pozarządówkę i który w „pożytku” by się nie mieścił. Pożytkiem jest działalność klubu szachowego, który prowadzi jedynie wewnętrzne rozgrywki. Działalność klubu judo, w którym uczy się sztuki walki jedynie kilkoro dzieci członków. Także działalność stowarzyszenia powołanego do chronienia prywatnych samochodów na wspólnym parkingu. Organizacje mogły stosować ustawę właściwie do wszystkich swoich działań i to był efekt pozytywny tej ustawy. Nie wprowadzając ustawy o organizacjach pozarządowych, unormował ich działalność. Ale to tylko jedna strona medalu.

Jest i druga. Szerokie rozumienie pożytku publicznego znacząco ograniczyło świadomość, że organizacje pozarządowe, a już na pewno stowarzyszenia, jako przejaw wolności zrzeszania się, nie są i nie powinny być tworzone jedynie dla pożytku publicznego. Zrzeszać się wolno dla wszystkich, zgodnych z prawem, celów. Rozszerzając do granic możliwości pojęcie pożytku publicznego, zawężamy pojęcie interesu grupowego. Problem niby teoretyczny, ale ma swoje bardzo konkretne konsekwencje. Wymieńmy tylko dwie:

  1. Zafałszowanie dyskursu publicznego. O tym, że mamy w Polsce problem z dialogiem, wszyscy wiemy. Warto jednak zwrócić uwagę, że jednym z powodów takiego stanu rzeczy – sygnalizowanym już od dawna – jest fakt, że dialog społeczny zdominowany jest przez „zasadę moralnej słuszności”. Argumenty dotyczą nie tego, że walczę o swoje interesy, ale tego, że w istocie zaspokojenie moich interesów to konieczny element dobra wspólnego. Często pod hasłem reformy służby zdrowia, edukacji różne grupy społeczne i różne grupy interesu walczą o swoje – dodajmy: najczęściej słuszne – postulaty. To poważny błąd, gdyż w takim dyskursie zazwyczaj albo obie strony przegrywają, albo przynajmniej traci interes publiczny. A przecież uzasadnione żądania płacowe i reforma systemowa to dwie różne sprawy, choć od siebie zależne. Jak się to ma do pożytku publicznego? Jeżeli wszystko jest w zasadzie pożytkiem publicznym (i dobro mego syna w klubie sportowym, i mojego samochodu na społecznym parkingu) to nie dyskutujemy nad tym, jak zapewnić równowagę między interesem publicznym i prywatnym, ale pomiędzy różnymi interesami publicznymi. Kto ma oceniać, że coś jest robione dla dobra wspólnego, a coś dla pożytku własnego, skoro ustawa mówi, że to wszystko w zasadzie jest równie ważne.
  2. Szerokie rozumienie pożytku publicznego przyczyniło się do całkowitego zdegradowania idei statusu publicznego. A przecież miało być tak, że organizacje, które będą działały wyłącznie dla pożytku publicznego, będą mogły się starać o specjalny status, który miał zapewnić im specjalne traktowanie. Cóż, jeśli w zasadzie nie ma działań poza pożytkiem, wystarczy przez dwa lata robić to, co się robi, by uzyskać taki status. Okazuje się, że nie ma w istocie żadnej różnicy pomiędzy działaniami organizacji posiadającej status pożytku publicznego a nieposiadającej go. I organizacje właściwie zastanawiają się, czy chcą mieć status OPP, czy nie, nie ze względu na to, co robią, tylko z uwagi na to, czy się to opłaca. Patologie 1% są tu doskonałym przykładem pomieszania tych pojęć, ale o tym osobno.

A jak Wy oceniacie pożytek publiczny, czy wprowadzenie go zmieniło sektor na lepsze? Czy warto majstrować przy definicji pożytku i statusie pożytku publicznego? W tym ostatnim przypadku przypomnijmy, że pojawiają się głosy na rzecz jego likwidacji. A najważniejsze – czy w ogóle widzicie problem?

Teza pierwsza. Zbyt wiele cukru w cukrze


Teza druga. Ani wsparcie aktywności obywatelskiej, ani zlecanie zadań


Pomijając już kwestię tego, jak szeroko definiujemy pożytek publiczny, musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, co w istocie ma być finansowane ze środków publicznych i kto ma o tym decydować? Przed uchwaleniem w 2003 roku ustawy o pożytku (a właściwie przed 1999 rokiem, kiedy to ustawa o finansach publicznych de facto przesądziła o sposobie finansowania zadań z budżetu samorządów) nie było jasności co do tego, jaki powinien być dominujący model współpracy z samorządem. Doskonale zarysował to swojego czasu Zbigniew Wejcman, mówiąc o dwu modelach współpracy „sponsorskim” i „zadaniowym”, słusznie sprowadzając ten dylemat do alternatywy „wartości czy zadania” (por. Zbigniew Wejcman, „Elementarne dylematy współpracy”, Roczniak nr 3/1997).

Komentarz: Gwoli ścisłości, był też model trzeci, który próbowano wprowadzić na południu Polski (Bielsko-Biała, Kraków – dodajmy, że wg Wejcmana model sponsorski testowany był na Pomorzu, zadaniowy w Warszawie). Ten model, który dziś byśmy nazwali „partycypacyjnym”, niestety upadł, zanim udało się go na dobre przetestować. Dlaczego? Tak podsumował to człowiek, który próbował tworzyć ten program w Bielsku: „Ponieważ (…) współpraca jednostronna nie istnieje” (Wojciech Kłosowski, „Wyznania kolaboranta…”, ten sam numer Roczniaka), radni ówcześni nie widzieli sensu takiej partnerskiej współpracy (ale czy dzisiaj jest dużo lepiej?).

Wracając do dwu działających wówczas modeli, gdyby ustawę wprowadzano w 1996, lub nawet 1998 roku, zapewne zwyciężyłby ten aksjologiczny model, gdy uważano jeszcze, że zadaniem samorządu jest wspieranie aktywności mieszkańców. Jednym z ówczesnych haseł było przeznaczenie 1% budżetu na wsparcie lokalnych organizacji pozarządowych. Ciągle jeszcze dominowała w powszechnej świadomości idea zawarta w preambule ustawy Prawo o stowarzyszeniach, gdzie zapisano wyraźnie, że powstaje ona w celu „umożliwienia obywatelom równego, bez względu na przekonania, prawa czynnego uczestniczenia w życiu publicznym i wyrażania zróżnicowanych poglądów oraz realizacji indywidualnych zainteresowań”.

Jednak prawne rozwiązania w wieku XXI poszły już w kierunku modelu zadaniowego. Różnica filozofii jest widoczna. Ustawa o działalności pożytku, choć nie wprost, ograniczyła wymiar działania organizacji do działalności pożytku publicznego, którą sprowadziła w istocie do działalności społecznie użytecznej, prowadzonej „przez organizacje pozarządowe w sferze zadań publicznych (…)” (art. 1 pkt 1).

Komentarz: Mówienie dziś o 1% może wprowadzać w błąd. Trzeba pamiętać, że początkowo ów postulowany 1% miał być czymś w rodzaju dzisiejszego budżetu partycypacyjnego, tzn. samorząd miał finansować pomysły zgłoszone przez organizacje pozarządowe (wtedy tak jeszcze rozumieliśmy partycypację – obywatele partycypowali nie tylko na etapie zgłaszania pomysłów, ale i ich realizacji). Model zadaniowy – znacznie różniący się od modelu aksjologicznego czy partycypacyjnego – szukał rozwiązań raczej w finansowaniu przez samorząd konkretnych zadań. 1% z podatku dla organizacji pożytku publicznego to zupełnie inna sprawa.

Opisując, pewnie zbyt rozwlekle, historię podjętych w ustawie rozstrzygnięć, chcę pokazać, że przyjęte rozwiązanie, zgodnie z którym jedynym celem finansowania działań organizacji pozarządowych przez samorząd jest realizacja zadań publicznych, nie spełniło oczekiwań. Nie stało się ani podstawą do rozwoju lokalnej aktywności społecznej, ani nawet, wbrew intencjom ustawodawcy, sposobem na przejrzyste zlecanie zadań publicznych. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Próbowano – co jest częste w tej ustawie, także np. przy instytucji rady działalności pożytku publicznego – w jednym rozwiązaniu znaleźć odpowiedź na dwa wyzwania. Dlatego tak ważne jest postawienie pytania, czy rzeczywiście w działalności organizacji najważniejsze ma być realizowanie zadań publicznych i czy tylko taka działalność ma być dofinansowywana ze środków publicznych? Jeżeli tak, to konieczna jest zmiana filozofii zawartej w ustawie i stworzenie mechanizmów rzeczywistego kontraktowania usług. Jeśli jednak uznamy, że wspieranie aktywności lokalnej jest równie ważne, to i tak konieczne będą daleko idące zmiany i stworzenie dwu osobnych ścieżek finansowania. Niewydolność dotychczasowych rozwiązań uwidoczniła się, między innymi, w krytyce projektu ustawy o ekonomii społecznej. Mimo totalnej krytyki tej legislacyjnej propozycji właściwie wszyscy w zasadzie chwalili alternatywne systemy finansowania. Czy trzeba dodawać, że widzieć je chcieli… w ustawie o pożytku?

Bo trzeba sobie powiedzieć, że główna filozofia tej ustawy jest taka, że przyjmuje się konkursowy tryb przyznawania dofinansowania. Ogłoszony konkurs, przejrzyste zasady, niezależni eksperci, kontrola społeczna – to sposób, który zapewnia dobry wybór. Czy na pewno? Czy zawsze? Spróbujmy się skupić na szczegółach.

Wielu z działaczy społecznych nie wyobraża już sobie funkcjonowania sektora pozarządowego bez systemu konkursów. To jest jedna z tych zmian, która na stałe wpisała się już w działalność organizacji pozarządowych w Polsce. Jednak zgoda na to, że tryb konkursowy jest elementem modelu działania organizacji pozarządowych, nie oznacza braku konieczności pogłębionej refleksji nad efektami, zastanowienia się, czy system konkursowy jest dobry i dla kogo. Czy dobry jest zawsze, czy tylko niektórych przypadkach? Jeżeli odpowiemy sobie na to, wydawałoby się czysto teoretyczne pytanie, w nowy sposób będziemy, być może, podchodzić do proponowanych zmian.

Komentarz: Przypomnijmy, że wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują, że zmiany, i to poważne, są nieuniknione. Co prawda rząd wycofał się z szumnych zapowiedzi (obietnic?) z początku poprzedniej kadencji, co do całościowej nowelizacji ustawy z dnia 24 kwietnia 2003 r. o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, to jednak trudno nie zauważyć, że prace legislacyjne nad zmianą ustawy trwają i to nie tylko „od środka” (propozycje nowelizacji dotyczące systemu zlecania zadań przygotowywane przez zespół powołany przez przewodniczącego Komitetu Pożytku Publicznego), ale też od zewnątrz – przez różnego typu projekty ustaw (od ustawy o ekonomii społecznej poczynając, przez ustawę o radzie dialogu obywatelskim, po ustawę o sprawozdawczości organizacji pozarządowych). Konieczna jest więc refleksja na temat tego, co w obecnej ustawie się sprawdziło (co działa), a co można lub trzeba poprawić.

Wyżej pokazaliśmy, że system finansowania organizacji zdefiniowany w ustawie o pożytku próbuje połączyć dwie funkcje: wspierania aktywności obywatelskiej i zlecania zadań. W istocie więc połączył cechy dwóch trybów finansowania organizacji. Konkursu grantowego, którego zalety (ale też i wady) poznaliśmy dzięki programom pomocowym i zagranicznym fundacjom. To one dominowały w początku lat 90-tych ubiegłego wieku i na nich organizacje uczyły się działania projektowego. No i oczywiście typowego zlecania zadań. Wyszła z tego hybryda, która w istocie ma zlecać zadania publiczne (obszar, w ramach którego zazwyczaj stosowany jest tryb zamówień), ale wyboru dokonuje w trybie konkursowym, który raczej pasuje do działań animacyjnych czy innowacyjnych, a nie systematycznego prowadzenia zadań publicznych.

Czym się różni typowy konkurs dotacyjny od zlecania zadania? W drugim wypadku zamawiający dobrze wie, co chce osiągnąć i szuka tylko najlepszego (to, co to znaczy zdefiniowane jest np. w zapytaniu ofertowym) wykonawcy. W pierwszym przypadku zaś nie chodzi o konkretne zadanie, ale o odpowiedź na pewien problem, czy oczekiwanie społeczne. W istocie w tym przypadku wybiera się raczej pomysły, niż sposób wykonania.

Wiele osób z organizacji chętnie zgodziłoby się z tą argumentacją, jednak i tak opowiedziałoby się za hybrydowym systemem konkursowym. Dlaczego, bo uważa go – za chwilę zmierzymy się z tą tezą – za korzystniejszy dla organizacji. A korzystniejszą dlatego, że:

  1. Nie jest uznaniowy, a oparty na pewnych obiektywnych kryteriach – uniemożliwia rozdawanie pieniędzy po uważaniu („swoim”),
  2. Jest mniej kłopotliwy, niż zamówienia publiczne, nie wymaga działalności gospodarczej (lub odpłatnej działalności pożytku publicznego),
  3. Jest większa szansa na dostanie pieniędzy – jest więcej „zwycięzców”,
  4. Pieniądze dostaje się „z góry”, a nie „z dołu”, co przy chronicznym braku kapitału znacznie utrudniałoby udział w startowaniu o środki wielu organizacjom,
  5. W zasadzie działania te nie podlegają ocenie merytorycznej, a to zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Wystarczy przestrzegać formalnych wymagań z umowy. Rozliczenie dotacji nie zależy przecież w istocie od rezultatów (umówmy się, że to co dziś nazywa się rezultatami, to jedynie produkty i wskaźniki ilościowe, które naprawdę nic, albo bardzo niewiele, mówią o tym, czy zrealizowało się zamierzone cele).

Komentarz: O tym, że taki tryb konkursowy nie jest nie tylko remedium na wszystko, ale także czymś „naturalnym” w innych systemach zrozumiałem podczas jednej wizyt studyjnych, gdy widząc jak w Holandii kwitnie współpraca samorządu z organizacjami, staraliśmy się dowiedzieć (nie ja jeden tkwiłem w takim przeświadczeniu), jak oni organizują swoje konkursy. I okazało się, że nie organizują. Z powodu dokładnie takiego, za co tryb ustawowy często bywał krytykowany – bo po co konkurs na zlecanie zadań z zakresu ochrony przeciwpożarowej jedynej w danej miejscowości jednostce ochotniczej straży pożarnej, na zarybianie stawu przez jedyne w danej miejscowości koło wędkarskie, czy na organizację festiwalu dla organizacji, która jest jedynym organizatorem tego festiwalu od lat.

Wspomniane wyżej argumenty za trybem konkursowym z „ustawy o pożytku”, jeśli dobrze się zastanowić, mają też swoje „ale”. Spróbujmy zastanowić się, czy rzeczywiście takie rozwiązanie zawsze jest dla organizacji korzystne.

  1. Argument o obiektywności wyboru ofert jest bardzo istotny. Mamy wyuczoną (i często słusznie) nieufność do władzy, która bez społecznej kontroli może mieć inne cele, niż szeroko rozumiane dobro wspólne. Czy jednak konkurs zawsze (często) przed tym zabezpiecza? Wiemy, że nie zawsze, ale – co gorsza – zdejmuje w istocie z władzy polityczną odpowiedzialność za wydatkowanie tych środków. Zadecydowała niezależna komisja. I nie chodzi tu tylko o to, że władza byłaby bardziej rozliczana z wydatkowania części budżetu (może trochę). Przede wszystkim bardziej byłaby zainteresowana wydatkowaniem tych środków, a tym samym większą uwagę przywiązywała do tego, co mogą dla niej zrobić organizacje. A tak – traktuje pieniądze przekazane organizacjom trochę, jak kolejny koszt stały, który, o ile można, po prostu trzeba ograniczać. Dodatkowo, co ogólnie wiadomo, system ten premiuje organizacje przede wszystkim „umiejące pisać wnioski”, a nie te, które lepiej robią swoją robotę, niż umieją się nią chwalić.
  2. Argument o mniejszych formalnościach jest chyba bardzo zabawny. Po pierwsze organizacje jak ognia boją się działalności gospodarczej. Pomijając już kwestię, czy zlecanie zadań z ustawy o pożytku w istocie nie podchodzi pod unijną definicję działalności gospodarczej, należy sobie powiedzieć, że przedsiębiorca nie ma znacząco więcej formalności, niż prawo nakłada na organizacje pozarządowe. Czasem być może nawet mniej (por. Małe organizacje, coraz większe obowiązki). To jedno. Drugie to fakt, że w prawie zamówień publicznych mamy – w uzasadnionych przypadkach – możliwość zamówień z tzw. „wolnej ręki”. Co więcej, dotyczy to nawet zamówień i konkursów, których wartość jest równa lub przekracza 130.000,00 zł (bez podatku VAT). Dla przypomnienia średnia dotacja to ok. 20.000 złotych (taka była mniej więcej w 2009 wg KLON JAWOR), która musi przejść całą procedurę. Nie jest to zastanawiające? A czy sprawozdawczość w ramach ustawy o pożytku (często jeszcze z koniecznością dołączania dowodów wydatków), w kontekście możliwości rozliczenia się jedną fakturą, to też element uproszczeń?
  3. Kolejny argument jest o tym, że dzięki konkursom więcej organizacji dostaje środki, niż gdyby tylko samorząd zlecał konkretne zadania publiczne. To z jednej strony prawda, ale z drugiej jest to w pewnym stopniu argument „samobójczy”, bo przecież im więcej beneficjentów w konkursach grantowych, tym mniejsza średnia dotacja. Jeżeli mówimy o jakimś, nawet udawanym, zlecaniu zadań (a tego przecież wymaga ustawa) to małe środki na dotację oznaczają w istocie „zbyt małe”, by dobrze wykonać zlecone zadanie. Stąd i wkład własny, i słaba jakoś usług (ale o tym dalej). W średniowiecznych Włoszech, jak to bodaj opisuje Putnam, była taka forma samopomocy, która polegała na tym, że składano się corocznie niewielkimi kwotami, by stworzoną w ten sposób, już całkiem pokaźną sumką wesprzeć po kolei każdego z uczestników tej wzajemnej współpracy. Dzięki temu, co jakiś czas, jeden z nich miał środki na konieczne inwestycje i to bez konieczności zaciągania pożyczki. Być może także dla organizacji większa kwota przekazywana rzadziej, stanowiłaby większy impuls do rozwoju, niż małe, systematyczne wsparcie?
  4. Argument o prefinansowaniu dotacji w przeciwieństwie do poprzednich jest bardzo konkretny. Oczywiście można go rozbroić tezą, że właśnie dlatego nie mają organizacje pieniędzy na realizowanie zleceń, gdyż stosują tryb z ustawy o pożytku i nie tylko nie wzmacniają się potencjalnym zyskiem za wykonaną usługę, ale jeszcze osłabiają się często koniecznością wniesienia wkładu własnego. Ale to nie przekona małych i strukturalnie biednych organizacji. Tu jednak trzeba wyraźnie powiedzieć, że gdyby tryb pożytkowy nie opierał się na konkursie, ale na rzeczywistym zlecaniu zadania to i tak można by zapisać w ustawie jakieś formy prefinansowania. Dodatkowo z potencjalnego zysku można by sfinansować odsetki z pożyczki wziętej na ten cel.
  5. Argument o braku kontroli jakości świadczonych przez organizacje usług nie jest wypowiadany głośno. Czasem słychać tylko pokątnie takie uwagi wygłaszane o innych organizacjach, bo przecież nikt nie przyzna, że to co zrobił można było zrobić lepiej, a samorząd, jeśli nie musi, też nie będzie się chwalił, że coś co jest dalekie od doskonałości. Jednak nie jest to argument nieistotny. Organizacje, tak jak działalności gospodarczej, obawiają się zewnętrznej weryfikacji swoich działań. I nie zawsze dlatego, że są przekonane o ich niedoskonałości, ale również dlatego, że w takim przyglądaniu się ich działalności dopatrują się czyichś złych intencji. Wiedzą, ze często ich działania – czasem rzeczywiście wspaniałe – w dużej części są niewymierne. W końcu ile warto zapłacić za uśmiech dziecka. A do tego kto ma ocenić, czy dziecko uśmiecha się wystarczająco? Tu oczywiście system kontraktowy może się nie sprawdzić. W konkursie grantowym umiejętność pisania może wygrać z profesjonalizmem działań, a w zamówieniach cena może wygrać z jakością wykonania. Żaden z systemów nie jest doskonały, ale też mix tych systemów nie jest chyba lepszy od żadnego z nich osobno.
  6. Jest jeszcze jeden argument przeciw konkursom – oto konkursy finansują projekty, działania o określonej perspektywie czasowej, o określonych efektach. I choć organizacje przyzwyczaiły się, że mają robić projekty, choć są przekonane, że to jest ich obowiązek – bo projektowo to znaczy zgodnie z nowymi trendami w zarządzaniu – chociaż, w końcu, projekty w wielu kwestiach się dobrze sprawdzają, to jednak misję wielu organizacji realizuje się w sposób ciągły. W tym wypadku projekty mogą uzupełnić, ale nie zastąpić, podstawową działalność organizacji. Dlatego system konkursowy nie wydaje się być najlepszym, a na pewno nie może być jedynym, rozwiązaniem.

No więc czy jest tak, że ustawą o działalności pożytku publicznego po pierwsze źle zdefiniowano pożytek, po drugie niepotrzebnie wymieszano zadania publiczne z aktywizacją mieszkańców, a w końcu, zastosowano mechanizm podejmowania decyzji o dystrybucji środków, który na pewno nie jest rozwiązaniem najbardziej efektywnym?

O to warto się pospierać, bo w zależności jaka odpowiedź będzie dla nas bardziej przekonywująca, inaczej będziemy patrzeć na propozycje nowelizacji, tego, co zwie się potocznie „ustawą pożytkową”, czy „ustawą o pożytku”, a także na inne ustawy, które dotyczą finansowania organizacji pozarządowych.

Teza trzecia. Konkurs nie jest dobry na wszystko